Uwielbiam kawę.
Dobrą kawę. Aromatyczną, prawdziwą kawę. Porządnie przyrządzoną. Nie rozpuszczalną, nie z fusami. Za dobrą kawą szaleję. Napój bogów i bogiń. Pijąc kawę czuję się właśnie jak bogini. Kilka tygodni temu jednak wpadłam na zaskakujący pomysł. Zaskakujący dla mnie. “Spróbuję w tym tygodniu nie pić kawy w ogóle.” Dodam, że dotychczas piłam trzy dziennie. Rano w domu przy śniadaniu i potem w pracy, przy pracy. Dlaczego taki pomysł? Dla samej zasady? Dla sprawdzenia siebie, czy wytrzymam? Dlatego, że wcześniej mój dobry kolega oznajmił światu, że o to już nie pije kawy od tygodnia? Nie do końca. To nie był aż taki super idealistyczny pomysł i zamysł, aby sobie coś udowodnić. Powód jest dużo bardziej przyziemny. I mało efektowny, mało dobry PR-owo. Jednak Wam o nim napiszę. Względy zdrowotne. Zauważyłam, że od pewnego czasu bardziej działa na mnie stres, bardziej się trzęsę w takich sytuacjach, bardziej pocę. I ogólnie czuję się bardziej wysuszona i wyprana. Ogólne samopoczucie – niestety gorsze. A przecież to nie jest tak, że nie dbam o siebie. Błądząc po internecie natknęłam się na wskazówkę, że to może być kawa. Połączyłam kilka faktów ze sobą i pomyślałam – tak, to może być to. Spróbuję przez tydzień poeksperymentować i porównać wyniki później.
Odstawiłam kawę w poniedziałek.
Poszłam do pracy nie zaczynając dnia od porannej filiżanki. W pracy też nic “nie brałam”. I co? I czułam się fatalnie. Paskudny poranek. Męczący dzień, brak skupienia, trudno wytrzymać do końca. Pytanie: Po co ja to robię?
Dzień drugi: wtorek. Powtórka z rozrywki. Dodatkowo przysypiałam przy biurku. Praca mi nie szła. Donikąd. Trudności z koncentracją. Zły nastrój. Czy tak wygląda dzień ze zdrowymi nawykami? Czy tak ma teraz wyglądać moje życie? Na tę myśl, aż cała się spociłam. Byłam przybita.
Ledwo żywa przyszłam do domu i pomyślałam: muszę napić się kawy. To niemożliwe tak funkcjonować.
Myślicie że to efekty odstawienia? Że byłam na głodzie i to normalne w pierwszych dniach?
Może. Jednak pomyślałam, że to bez sensu. Oczywiście jakiś sens w tym był, bo o ile to nie był efekt Placebo, to te symptomy, o których pisałam w powodach faktycznie zmniejszyły się. Z drugiej jednak strony i tak czułam się źle. Bo przyszły inne.
Never ever give up?
Znacie zasadę: Nigdy się nie poddawaj? Nie zawsze ona służy. Jeśli coś Tobie nie służy, nie trzeba tego kontynuować.
Tak zrobiłam ja. Zmodyfikowałam trochę cel. Zmodyfikowałam strategię dotarcia do celu. Tu w końcu chodzi o mnie. O moją mnie.
Tym oto sposobem wylądowałam na poniższym:
Jeden kubek dobrej kawy dziennie. Wzmagający magię poranka.
Budzę się rano, przyrządzam pyszne i ładne śniadanie (ładne dla zaspanego oka), patrzę w okno i na budzący się świat. Popijam to wszystko pyszną kawą. Moją kawą. Zrobioną przeze mnie w niewielkiej ciśnieniowej kawiarce. Mój poranek jest znowu cudowny, pachnący. To mój rytuał. Moja rutyna, za którą przepadam, i która daje mi siłę i radość. Mam dobry humor na cały dzień i później nie potrzebuję już kawy (zwłaszcza, że ta w pracy i tak nie jest tak dobra jak moja). Wszystko jest dla ludzi, w odpowiednich dawkach. Jedna kawa dziennie jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
No to: na zdrowie i wspaniałych poranków!