Spoglądam na ścianę zaraz po przebudzeniu. Czwarta.
W zasadzie kiedy nie spojrzę, zawsze jest ta czwarta. Może być czwarta po południu (zdarza się nawet najlepszym czasem), ale ja wolę czwartą nad ranem. Tak – zdarza mi się tak wcześnie wstawać. Lecz nieczęsto. I tak – ten zegarek ciągle pokazuje tę samą godzinę. Od co najmniej trzech lat. Bo co za różnica, którą pokazuje, czas i tak sobie płynie, niezależnie od tego, czy istnieją zegary i czy mój zegarek o to dba. Zresztą, moje zegarki nigdy za bardzo nie dbały o godzinę, mimo że ja lubię dbać o czas i być zawsze na czas. Mój kolega o umyśle bardzo ścisłym (najbardziej jak tylko umiesz sobie wyobrazić) zawsze doprecyzowuje, że czas nie pędzi, ba – w ogóle nie płynie, to tylko my go odmierzamy. Przypomina mi się w tym miejscu ciekawy cytat z Pratchetta – “Ludzie uważają, że czas jest ważny, ponieważ sami go wymyślili”. No tak, zegarki też. Dla mnie czas zawsze był ważny i zawsze go pilnowałam, jednak niekoniecznie z wzajemnością. Zdarzały mi się dziwne historie, w których czas sam mi się zapętlał, zaginał, zaskakiwał. Na przykład przeskakiwał w telefonie o jakieś 20 minut – nie o godzinę, co jeszcze dałoby się wyjaśnić, ale o 15-20 minut, przez co kiedyś mi nieźle namieszał w dniu. Również ten zegar na ścianie, ot tak śmiał stanąć, i to nie pierwszy raz. Za pierwszym razem jednak coś z tym zrobiłam, kupiłam nową baterię. Dałam mu nowe życie, drugą szansę. A co tam, niech ma. Ale kolejny raz? Zaniechałam. Pozwoliłam, by czas się aż tak nie liczył. Przynajmniej w moim mieszkaniu. I przy okazji, aby w każdym momencie panował u mnie bluesowy klimat – czwartej nad ranem. “Może sen przyjdzie. Może mnie odwiedzisz…”
Czy też zauważyliście, że kiedyś był trend na zegarki?
Wiadomo, wszystko zależy od pokolenia, z którego jesteście. Pamiętam, że jak byłam mała i jeździłam na wesela, to prezentem nr 1 był zegar. W rozmaitych postaciach. Z wahadełkami. Wiszący, stojący. Grający. Jeden, dwa, trzy nawet. Na jednym weselu. Albo zegarki na komunii, tak samo. Jeden biały, drugi z pajączkiem w środku, trzeci z kolorowym paskiem. Jak by wszyscy chcieli podkreślić – spiesz się! I to szybko.
Jeszcze jedna historia z czasem w tle.
Całkiem niedawno. Wyruszyłam w podróż, samotną podróż. Najpierw autobusy potem pociąg. Trasa Budapeszt – Timisoara. Pociąg przyjechał punktualnie, jechał planowo 5 godzin. Wszystko bez zastrzeżeń i poślizgów. Jednak coś mi się nie zgadzało. Według rozpiski, którą otrzymałam w okienku na dworcu na stacji docelowej miałam być o 13. A dotarłam o 12. O co chodzi? Pociągi tak wspaniale funkcjonują za granicą, że nadrabiają na trasie? Nie to, co polskie PKP. Byłam mile zaskoczona i zaczarowana magią samotnej podróży w obce kraje. Jednak czas tam się dla mnie nie liczył, o ile nie musiałam czekać na pociąg czy inny autobus. I dopiero po dwóch dniach bycia na miejscu spostrzegłam, że jest różnica między czasem, który pokazuje zegar na placu, a tym w moim telefonie. Co jest? Znowu godzina sama mi przeskoczyła? Więc wyrównałam czas ręcznie w telefonie. I dopiero ktoś w kolejnym dniu wyjaśnił mi moje niezwykłe zjawiska – informacją o innej strefie czasowej. Czasami prawda bywa bardzo prosta, mimo to nie bierzemy tego w ogóle pod uwagę. Byłam zawiedziona. Czar prysł.
Co do zegarów jeszcze i ich tajemniczości a może magii – w Toruniu kiedyś był taki zegar na budynku dawnego zboru ewangelickiego (duży zegar na wieży – na Nowym Rynku), który odmierzał czas do tyłu. To było wspaniałe. Niestety ten czar też został już zdjęty.
Można było sobie wyobrazić, jak zegar cofa się i przenosisz się do średniowiecznego miasta. Różne rzeczy można sobie wyobrażać i różne tworzyć.
Dlatego, jeśli tylko mogę, sama czaruję, zaczarowuję sobie codzienne chwile. Chociażby ustawiając zegar na bluesową porę. Chociażby pisząc ten tekst o czwartej, nad ranem.